Przez bagna i piachy puszczańskie. Wandzia wraca do życia.
„O Wandzi Kurowskiej słyszałem już kiedyś przelotnie w Warszawie. Że gdzieś z kampinowskiego, bodaj, że w 1946 r. przywieziono do Warszawy 9-letnią wówczas dziewczynkę z ranami tłuczonymi na całym ciele. Zadane były przez opiekunów, którzy w ten sposób wyładowywali na sierocie swoje złe humory. Dziecko skierowano do „wioski szwajcarskiej“ i sprawa przycichła.
Nie powracałbym do niej, gdybym, dziwnym zbiegiem okoliczności nie spotkał tej dziewczynki i to w rękach „tych samych „opiekunów“, którym w roku 1947 dziecko zwrócono. Kto popełnił to kary godne niedopatrzenie — nie będziemy dociekali. Dziewczynka jest już bowiem uratowana, Właśnie siedzi w Redakcji i za godzinę zostanie odwieziona do Domu Dziecka Warszawskiego WKOS-u w Konstancinie. I nigdy już więcej nie będzie bita.
A dotarłem do niej drogą skomplikowaną.
Zaczęło się od tego, że w Sochaczewskim Inspektoracie Szkolnym, na skutek telefonogramu z Warszawy, okazano mi listę sierot, otrzymujących rządowe zaopatrzenie — 600 zł miesięcznie oraz dary w naturze. Interesowała mnie tym razem wyłącznie gmina Kampinos, w której Niemcy wymordowali całą ludność męską „za pomoc okazywaną polskim bandytom“, jak głosiło każdorazowe obwieszczenie.
W kartotekach Inspektoratu, na terenie gminy Kampinos,. było pełnych sierot 45. W istocie jest ich według moich parodniowych studiów w terenie, około stu. Półsieroty stanowią zaś grubo ponad 80 proc. wszystkich dzieci. Mówiąc nawiasem, kartoteki Inspektoratu, choć niekompletne (powiat jest duży i bardzo przez wojnę przetrzebiony), są jednak, w odniesieniu do sierot już zarejestrowanych, przejrzyste i ścisłe.
Opieka nad nimi wygląda w ten sposób, że spośród nauczycieli sześciu szkół, jakie posiada gmina, wytypowano cztery osoby powierzając im kontrolę nad rodzinami zastępczymi.
W Inspektoracie więc porobiłem odpisy czterech list, zawierających nazwiska rodziców zastępczych, nazwy ich wsi oraz nazwiska dzieci podopiecznych. Potem jechałem do nauczyciela – opiekuna i woziłem i go po najstraszniejszych dziurach, od dziecka do dziecka, po drodze, wypytując o wszystkie szczegóły.
Nic dziwnego, że w ten sposób : natrafiłem i na Wandzię. Nawet zacząłem moją wędrówkę od niej, bo „rodzice zastępczy“ dziecka mieszkają w samym Kampinosie. Rolę „matki“ spełnia jej rodzona ciotka żona rzeźnika, młynarza i zamożnego gospodarza w jednej osobie — p. M. — warszawianka. Rodzina zamożna, ćwierćinteligencka, bo żona stołeczna „podciąga trochę gburowatego męża do swego własnego poziomu”.
M. jest kobietą piękną i ma niewiele ponad 25 lat. Ma równie, piękne dziecko, które Wandzia w chwilach wolnych od zajęć niańczy a ta. otrzymując na zachętę razy grubym rzemieniem, najczęściej po głowie piersiach i brzuchu.
Wuj przyjeżdżał z młyna rzadko. I wtedy bito już na cztery ręce, przy czym razy rzeźniko-młynarza były — w co chętnie wierzę — straszne.
Wandzię wskazał nam kierownik miejscowej szkoły — p. Mazur z okna samochodu. Biegła ze sklepu, tuląc pod pachą bochenek chleba. Weszliśmy z nią jednocześnie. Kierownik przedstawia nas, po czym z miejsca oświadczam: ,,Z upoważnienia p. Inspektora zabieram dziecko do zakładu“.
Gospodyni, unikając naszego a wzroku, mówi z wysiłkiem: — Wandzia mi nie przeszkadza. Jeżeli nie koniecznie trzeba, to może zostać. — Dziękuję — odpowiadam — właśnie, że koniecznie.
Inspektor, człowiek krewki, nie wytrzymał:
— Proszę Pani — jeżeli rodzeni katują dziecko, to się je im odbiera. A cóż dopiero obcym? Czy pani wie, że za takie rzeczy siedzi się w więzieniu?
Spuszcza oczy i odpowiada cicho:
— Wiem! —
Nazajutrz raniutko zgłaszamy się po dziecko. Zabieramy je, nie podając rąk rodzinie, która tym razem wyległa już w komplecie. Był i wuj. raczej nieprzyjemny pan.
Dziewczynka mówiąc nawiasem, czarujący dzieciak, bierze czynny udział w naszej całodziennej odyssei poprzez bajora i lasy kampinowszczyzny. Zwiedzamy z nią Zamość (nie mieszać z tym słynnym), Górki, Dąbrowę (nie mieszać z Górniczą) i Sowią Wolę. Słowem najbardziej zakazane dziury, gdzie samochód zakopywał się w piasek powyżej osi. Drżało biedactwo w swej lekkiej sukience, tuląc zawiniątko ze zmianą bielizny i pożegnalny dar cioci — kilo jabłek.
Ta jest już uratowana. W ślad za nią, w najbliższych dniach, sprowadzi się z Kampinosa jeszcze kilkoro dzieci, równie maltretowanych lub, jeszcze gorzej, bo deprawowanych przez otoczenie. Ale sam problem przebadany przez nas na terenie zaledwie jednej gminy nie zostanie przez to rozwiązany. Kontrola państwa i czynników społecznych nad życiem dziecka w rodzinach zastępczych, oraz dziecka, całkowicie pozbawionego opieki, nie wydaje się być wystarczająca, Szczególnie tam, gdzie najłatwiej o nadużycie władzy rodzicielskiej — na głębokiej, odciętej od świata wsi”.
BOHDAN GĘBARSKI
[Źródło: Rzeczpospolita i Dziennika Gospodarczy. Numer 291 (1500). Warszawa, piątek 22 października 1948 roku.]
Lubisz to co robię? Będzie mi niezmiernie miło jeśli wypijemy razem kawę.